Bezpłatna służba zdrowia w Polsce jest tak dobra, że trzeba za nią płacić. Niezależnie od schorzenia, jakie nam dolega oraz specjalisty, do którego się wybieramy, przed wizytą czeka nas bardzo długa droga. Czy da się leczyć, nie wręczając łapówek wszystkim lekarzom i pielęgniarkom w kraju? Otóż – da się! Wystarczy mieć końskie zdrowie.
Okres oczekiwania na wizytę jest zwykle dłuższy niż wszystkie dorzecza Wisły. „Rekordziści” czekają na badanie kilka lat. Nieważne, czy dane schorzenie wyniszcza nasz organizm w zastraszającym tempie, czy po prostu chcemy przedłużyć receptę, musimy uzbroić się w cierpliwość i zacisnąć zęby.
Kiedy wreszcie nadchodzi TEN dzień, kiedy to ma odbyć się nasza wizyta u lekarza, idziemy do budynku służby zdrowia i myślimy tylko o tym, aby zasiąść na wygodnym krześle tuż przy drzwiach gabinetu i spokojnie odczekać minutkę do wizyty. Kiedy dochodzimy na miejsce okazuje się, że w poczekalni nie ma wolnych miejsc siedzących, a korytarz pełen jest zirytowanych pacjentów. Gdy zadamy jedno, z pozoru niewinne pytanie: „Kto jest ostatni w kolejce?”, w odpowiedzi usłyszymy niewyraźny pomruk pani w kapeluszu i chrząknięcie mężczyzny z dzieckiem na kolanach. Kiedy powtórzymy pytanie, uda nam się dowiedzieć, że generalnie to pan w czerwonej koszuli jest ostatni, ale po nim przyszła jakaś kobieta z wózkiem, ale wyszła na chwilę do sklepu, a po niej jest jeszcze chłopak, który poszedł zapalić papierosa.
Gdy uda nam się powiesić płaszcz na chwiejącym się wieszaku oraz znaleźć dla siebie przytulny kącik między koszem na śmieci a stolikiem z ulotkami informującymi o wstydliwym problemie, który dotyka co czwartej kobiety, jedna z osób pod ścianą rozpoczyna gorącą dyskusję. Przecież każdy dostał podczas rejestracji, swój numerek. Okazuje się, że starsza pani, która za chwilę miała wejść do gabinetu, ma numer 29, natomiast mężczyzna, który przyszedł pięć minut po niej, powinien wejść piąty w kolejności. Co obowiązuje pacjentów? Numerki czy kolejność przyjścia? Wśród zgromadzonego tłumu wyłaniają się dwie grupy – zwolennicy numerków oraz ich przeciwnicy. Starsza pani w okularach nie potrafi zrozumieć, że skoro dostała numer 31, powinna przyjść w południe, a nie przed siódmą rano. Pacjenci postanawiają rozwiązać spór, prosząc o pomoc, przechodzącą korytarzem, pielęgniarkę. Pytają, która grupa ma rację i będzie mogła chwalić się swoim sukcesem na najbliższym spotkaniu rodzinnym. „Ja tutaj byłam, jak jeszcze było zamknięte” – wspomina pani w brązowym kapeluszu. Na nic tu wyjaśnienia, że właśnie po to są numerki, żeby nie było takich problemów, że nie ma sensu przychodzić wcześnie z karteczką z dwucyfrową liczbą. Pielęgniarka wraca do pracy, przekonana, że następnego dnia wśród pacjentów pojawi się dokładnie taki sam problem.
Mija pierwsza godzina spędzona w poczekalni. Zdążyliśmy się już zapoznać z poruszającą historią o naprawie lodówki, którą zaserwowała nam pani spod okna. Poznaliśmy historię miłosną koleżanki siostry dziewczyny stojącej naprzeciwko i dowiedzieliśmy się, kiedy pan z laską miał ostatnie pobranie krwi. W poczekalni często możemy trafić na osoby, które umilą nam czas oczekiwania, opowiadając fascynujące historie. Chętnie zapoznalibyśmy się z opowieścią pani z wózkiem, która wróciła ze sklepu, jednak w tej samej chwili do poczekalni przychodzi pan z numerem dwa i kłótnia rozpoczyna się na nowo.
Pół godziny później pacjenci w kolejce orientują się, że od czterdziestu pięciu minut, nikt nie wszedł do gabinetu. Pan z kolczykiem w wardze zaczepia pielęgniarkę i dowiaduje się, że lekarz wyszedł tylnym wyjściem na przerwę. Nie należy przecież zapominać o posiłku w porze obiadowej.
Kiedy nareszcie, po czterech godzinach spędzonych na korytarzu, nadchodzi nasza kolej, z podekscytowaniem podnosimy się z krzesełka i zaczynamy nerwowo spoglądać na tabliczkę z napisem „gabinet”. Tymczasem na korytarz wpada długonoga dziewczyna i krzyczy w naszą stronę, że „ona tylko po receptę” i pyta, czy może wejść przed nami. Ostatecznie, łaskawie się zgadzamy. Otwierają się drzwi gabinetu, dziewczyna wchodzi do środka. Zostaje tam przez kolejne pół godziny.
Przez kilka miesięcy czekamy na to, aby pewnego dnia, po kilku godzinach spędzonych w kolejce, wejść do gabinetu lekarskiego i usłyszeć „Dlaczego przyszedł pan tak późno? Pan jest niepoważny!” Być może, lekarze dają nam po prostu szansę, aby wyzdrowieć? Może pół roku oczekiwania na badanie to czas, który otrzymujemy, aby poważnie zastanowić się nad tym, czy aby na pewno chce nam się chorować? Jeżeli chcemy być kompleksowo przebadani musimy kombinować jak humaniści na maturze z matematyki. W innym razie nasza wizyta u lekarza będzie miała miejsce na początku przyszłego stulecia.
CzekoAda na gorąco:

6 thoughts on “Czas leczy rany – felieton o służbie zdrowia”

  1. Kochana świetny wpis, dodajmy do tego tylko absurdalne pieniądze na ZUS z których nic nie ma. Bo jak jua potrzebowałam do kardiologa to miałam wybór pół roku czekania do chujowego bo do dobrych ponid 12 mcy, albo prywatnie.
    jeśli nie możesz normalnie funkcjonować to co zrobić?

  2. Słowem…żeby chorować trzeba mieć zdrowie… 😀
    Ale nóż się w kieszeni otwiera na myśl ile trzeba czekać na wizytę albo aby nie czekać musisz płacić mimo, że co miesiąc składki tak pięknie są odliczane od wynagrodzenia…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *